Data: 26.10.2011
Autor: Beata Branicka

O malowaniu i kobiecości

Karina Dzieweczyńska.: Jesteś młodą artystką, a masz na swoim koncie już trochę nagród, wystaw zbiorowych, stypendia, przypomnę tu chociażby, w 2005 – II miejsce w konkursie Samsung Art Master, czy w 2006 – Stypendium Twórcze Miasta Krakowa. Czy uważasz, że odniosłaś pewien sukces? Jak sama to postrzegasz?

 

Julita Malinowska.: Uważam, że moim sukcesem jest to, że ludzie chcą patrzeć na moje obrazy. Dostaję sygnały, że ludzie myślą o moich obrazach (np. maile od ludzi, których nie poznałam osobiście). Tworzę obrazy nie do galerii, nie „pod wystawę”. Zawsze jest tak, jak tutaj – te prace stworzone zostały dużo wcześniej. Powstają niezależnie od wystaw, z innej motywacji i tak naprawdę te obrazy tworzę dla ludzi i dla mnie samej, po to, by ludzie z nimi żyli i by te obrazy przenosiły ich w inną przestrzeń. No i jeszcze mam niewątpliwą przyjemność z samej pracy – to dla mnie też jest swego rodzaju sukcesem – napięcie w pracowni, kiedy powstaje obraz – na styku tego, co się chce osiągnąć, co się w nim planuje, a tego, co jest na końcu, bo obraz jest jakimś zaskoczeniem. A ciągle maluję. Gdyby odjąć ode mnie malarstwo, nie wiem, co by zostało…

 

Biorąc udział w przygotowaniu Twojej wystawy – gdy próbowałam ułożyć prace według klucza itd. – bardzo spodobał mi się cykl „Skoków”. Mam tu na myśli te 4 prace niewielkiego rozmiaru, na których w zasadzie oprócz malutkiej postaci skoczka nic więcej nie ma, tylko tło w tych pracach się zmienia (inne odcienie barwy) i ruch skaczącej sylwetki. I w rozmowie ze współpracowniczką z galerii, w pewnym momencie, wskazując na ten cykl prac, śmiałam się mówiąc, że jeden z tych „obrazków” to chętnie wzięłabym do domu. Powiedziałam coś w tym stylu : „Oooo, a te prace są takie malutkie, jakbym wzięła, to artystka nawet nie zauważy. A zresztą sama artystka powie – Pani Karino, a którąś z tych prac to ja Pani podaruję. Proszę sobie wybrać, którą by z nich Pani chciała…”. I co Ty na to? Czy stać by Cię było na taki gest?

 

[serdeczny śmiech i autentyczne zdziwienie (sic!] No nie wiem co odpowiedzieć, zupełnie zaskakujące pytanie![ pauza]Może najpierw odniosę się do historii z życia pani profesor Janiny Kraupe-Świderskiej, malarki starszego pokolenia, znanej z Grupy Krakowskiej. Ogromna wiedza i autorytet, w tym roku Pani Profesor kończy 91 lat, ma doskonałą pamięć i jest jedną z najbardziej inspirujących osób jakie znam. Nadal we wtorki w swojej pracowni w Krakowie przyjmuje gości. Pani Profesor funkcjonowała trochę (i pewno nadal funkcjonuje) w „innych czasach” i ma nawyk dawania prezentów. Często za jakieś drobne przysługi, w czasach wojny – za jedzenie– podarowywała swoje obrazy, teraz lekarzom, sąsiadom. Pani Profesor opowiadała mi, że niedawno jacyś robotnicy przez przypadek wyrzucili jej pracę (pastel na papierze przed oprawą). Obdarowany nie zadbał o nią wystarczająco.. Samo to, że w ogóle mógł o tym powiedzieć Pani Profesor w moim odczuciu świadczy o tym, że on nie rozumie czym jest obraz dla jego autora. Ludzie nie szanują tego co dostają za darmo, dlatego nie daję obrazów. Ty jesteś osobą z „branży sztuki”, więc Ciebie to nie dotyczy. Mam takie przekonanie, że ktoś, kto dostaje obraz, nie czuje jego wartości, nie szanuje pracy artysty tak, jak ten ktoś, kto za nią zapłacił. A przecież każdy obraz to jest praca artysty, dosłownie – jego praca – nie chodzi już fizycznie o dzieło. To jest normalna wymiana - ja daję komuś swoja pracę i on mi daje swoją pracę i czas (spieniężone). Co roku daję obraz na „Aukcję Wielkiego Serca” – na to dałam pracę – bo także mam takie „gesty”. Stać mnie na gest darowania, tylko nie jest to u mnie rzecz przypadkowa, ale bardzo przemyślana decyzja. Na początku samego wystawiania – kiedy brałam udział w pierwszych wystawach, za wystawę – dawało się obraz. Teraz już takie sytuacje się nie trafiają, choć na początku rzeczywiście tak bywało. Czasy rzeczywiście się zmieniły.

 

W dawaniu chodzi więc o świadomość, którą musi mieć obdarowywany?

 

Tak, to właśnie ta zasadnicza rzecz, o którą mi chodzi – świadomość tego, który otrzymuje obraz.

 

 A sprzedajesz swoje obrazy?

 

Żyję z malarstwa. Sprzedałam pewnie ok. 100 obrazów. Współpracuję z kilkoma galeriami, ale sporo klientów znajduje mnie bezpośrednio, poprzez stronę internetową. To dla mnie niezmiernie ważne osobiście odpowiedzieć tym, którzy zwracają się do mnie drogą e-mailową, bez pośrednictwa kogoś dodatkowego. Miałam to szczęście, że mogłam po studiach od razu malować i tylko na tym się skupić, bo dostałam nagrodę w konkursie Samsung Art Master, a potem stypendium Twórcze Miasta Krakowa, więc miałam ten komfort malowania. Jak się kończy studia to ma się raptem 11 prac, które mogłam wystawiać, w zasadzie – to nawet nie ma takiej ilości prac na konkretną wystawę. Więc ja mogłam rzeczywiście tylko malować.

 

W Twoich obrazach jest sporo dziewczynek, czy też – nawet bardziej – dojrzewających kobiet, dziewcząt wchodzących w dorosłość, to już nie są tylko dzieci. Wyraźnie chwytasz ten moment dojrzewania. Na ile ten temat – granicy dzieciństwa i dorosłości – przechodzenia w dorosłość, jest Tobie bliski? Skąd wziął się w Twoich obrazach? Czy chodzi o zbudowanie pewnego napięcia seksualnego – w niewinnych z pozoru przedstawieniach bawiących się dzieci?

 

Pod względem psychologicznym dojrzewanie to trudny i ważny moment w życiu każdego człowieka – na pewno przełomowy. To jest moment przejścia jakiejś granicy – zresztą potwierdzają to często ci, którzy mają dzieci, że w tym okresie bardzo odczuwają napięcia w relacjach, że o wiele trudniej im nawiązać kontakt z dorastającymi dziećmi, że często wymyka się im to z rąk, że trudno im ten okres dojrzewania jakoś ogarnąć. Wiele się wtedy waży w życiu człowieka. Zresztą ważność tego tematu – momentu przejścia z dzieciństwa w dorosłość – to nie jest nic nowego. W wielu kulturach wiążą się z nim różne rytuały przejścia – z dziecka w dorosłość. Rzeczywiście, jeżeli chodzi o seksualność, to jest moment, gdy nie wiadomo do końca, jak podchodzić do takiej – ujmę to roboczo – osoby „na granicy” – jeszcze nie dorosły, ale już na pewno też nie dziecko. Kiedy jestem na plaży, często obserwuję małe dziewczynki i wbrew pozorom one często są bardzo świadome swojej kobiecości i tego, jak działają na mężczyzn. Trochę je gdzieś tam obserwuję, ale też znam to z różnych opowieści, nawet bardzo mali chłopcy dostrzegają różne aspekty swojej seksualności… To wszystko jest naturalne. Ten moment postrzegania młodości – z drugiej strony zastanowienie, co można zrobić ze swoim życiem w ogóle, że można iść w różne strony. Chodzi o ten ogromny potencjał, który rozpościera się przed młodym człowiekiem. Pamiętam swoją ogromną ciekawość, rozmowy z koleżankami – jak będę wyglądać później i związaną z tym zagadkę. Może dużo ważniejsze od wyglądu fizycznego, sfery atrakcyjności seksualnej, jest ta ciekawość i stawianie sobie pytania – jak się to życie ułoży i kim się będzie? To jest ważniejsze. Ujmę to roboczo – „erotyzm” malowanych przeze mnie dzieci pojawił się „po drodze”. To nie był mój temat w zamierzeniu. To się gdzieś rzeczywiście pojawiło i ja to po prostu zaakceptowałam. Ale nie jest to droga, którą chciałam rozwijać dalej, choć widzę to i czuję, że namalowane prace jakby szły w tę stronę. Weźmy np. Balthusa – on cały czas się tym tematem zajmował, a ściślej dziewczynkami „na granicy” – to była jego sfera zainteresowań. I w ogóle, przez sam fakt, że był mężczyzną, powstawał zupełnie inny kontekst jego obrazów. Natomiast ja wcześniej malowałam dużo dzieci – zupełnie inna percepcja, teraz to się zmienia. W dzieciach – chłopcach, dziewczynkach – kryje się ogromny potencjał. Spojrzenie na dziecko – to jest coś zupełnie odświeżającego. I samo to zagadnienie mi się podoba – przywołanie tej świeżości, ciekawości świata, ruchliwości. Z przedstawieniem dziecka w obrazie, jest coś takiego, że patrząc na przestrzeń, w której jest dziecko, możemy sobie przypomnieć swoje własne dzieciństwo i związane z tym emocje; mamy też kontakt z całą energią, która jest wyrażalna w dzieciach (w istocie bycia dzieckiem) – dziką, ruchliwą, spontaniczną. Bo jako dorośli jesteśmy już bardzo ukierunkowani i często po prostu – sztywni.

 

„Oczekiwanie” – obraz, na którym przed młodymi i starszymi kobietami stoi dziewczynka, już nie dziecko – znowu na granicy – gestem obejmujących się dłoni zakrywa swoją seksualność, wydaje się jakby ta dziewczynka, czy młoda dziewczyna stała przed wyborem.

 

Przed wyborem – nie! Bo tu nie ma żadnego wyboru u kobiet, to się dzieje poza jakimkolwiek wyborem. Ten gest to obrona, strach. W tym obrazie przedstawione jest jakby całe życie kobiety. Oczywiście, z jednej strony jest to symboliczne oczekiwanie na to, co jest pisane jej w życiu. Istotna jest tu gra spojrzeń pomiędzy wszystkimi kobietami: dziewczynka spogląda gdzieś w głąb siebie, czy bardziej nawet w kierunku młodych kobiet, z kolei te – jakby z pewną dumą, półuśmieszkiem (jakby nie wiedziały, że je też to czeka), spoglądają na te starsze – jakby z wyrzutem mówiły: „Jak można tak się ubrać na plaży – starsza kobieta w bikini!” – przecież często się to słyszy, a z drugiej strony, ja tu mówię – „Dlaczego, nie?”. Dalej, starsze to matka i córka. Najstarsza kieruje wzrok na pusty, osobny blejtram, to jest w dużym stopniu symboliczne – życie generalnie idzie w taką stronę samotności, a na końcu – w momencie śmierci – na pewno zostajemy sami. I każdy musi sam sobie z tym poradzić i w życiu coraz mniej jest osób wokół nas. Odchodzą, umierają. To są tylko takie moje odczucia, moje interpretacje, bo dla mnie samej moje obrazy mają różne „poziomy czytania”, mogą być tylko plamami barwnymi, ale mogą odwoływać się do głębszych przemyśleń. Wystarczy mi, że ktoś popatrzy na obraz tylko od strony estetycznej. Ale wspominałam już, że ja z moimi obrazami spędzam bardzo dużo czasu i dlatego sobie wymyślam, że to może być, np. w taki sposób odczytywane. Jest w tym jeszcze zdecydowanie jedna ważna rzecz, dużo rozmyślam, mam na to czas, przebywam sama, oglądam dużo dzieł sztuki, podróżuję i jeżdżę po muzeach oglądać sztukę dawną i też tę współczesną. A potem, jak siadam do komponowania obrazu, to nie mówię sobie, że chciałabym malować o tym, czy o tamtym. Ja nie wychodzę od jakiegoś tematu, to przychodzi jakoś intuicyjnie. Myślę, że w twórczości mogą być dwie strony – ktoś może operować tematami i do tego tworzyć stronę wizualną, a u mnie najpierw jest to bardzo intuicyjnie, dopiero potem dookreślam, dopowiadam sobie znaczenie. Weźmy przykład z malowanymi przeze mnie dziećmi – najpierw je malowałam, chciałam je malować, czułam taką potrzebę, a dopiero potem przyszła refleksja, czy świadomość, dlaczego właśnie JE chcę malować i co się z tym wiąże. Dziś nawet dzieciaki (sześcio-, siedmiolatki), które zwiedzały moją wystawę, zapytały się, czy ja lubię swoje obrazy?

 

 I co im odpowiedziałaś?

 

 Tak. I nie chodzi tu o jakieś samozadowolenie, ale ja sama lubię z nimi przebywać, spędzam z nimi tyle czasu i przestrzeń którą tworzą, to jest przestrzeń, w której ja chcę przebywać. Odpowiada mi ich energia. Ktoś, kto maluje makabryczne obrazy, tworzy wokół siebie inną, określoną przestrzeń – ja wiem, że w takiej nie mogłabym żyć. Może zabrzmi to wszystko bardzo banalnie, ale jest tyle zła na świecie, że ja nie chcę do tego się dokładać. Poprzez moje obrazy nie chcę dodawać czegoś negatywnego. Ja naprawdę od początku chciałam robić coś, co jakoś tam będzie pozytywne, ale nie wiedziałam jak chcę to robić, a nie chciałam robić kiczu, w stylu „coś pozytywnego dla świata”. Ale to już jest mało artystyczne, te moje najgłębsze motywacje malowania.

 

Interesuje mnie również motyw kobiet starych – niezwykle skrupulatnie oddajesz wszystkie fałdki tłuszczu, wylewający się pomarszczony biust, cellulit i każdy kilogram nadwagi – i to zostaje podane „na tacy” (bezlitośnie!), na światło dzienne – w pełnym blasku słońca i dodatkowo w tych jaskrawych, skąpych strojach kąpielowych! Zaś, zdecydowanie ulgowo w swoich obrazach traktujesz mężczyzn – nie doszukałam się starszych panów z piwnymi brzuchami, łysiną itd. Do postaci mężczyzn w swoich obrazach podchodzisz zdecydowanie mniej krytycznie. Skąd ta dyskryminacja? Czy w ogóle dostrzegasz to w swoich obrazach, czy jest to z Twojej strony zamierzone, czy jest to raczej nieświadome, przypadkowe?

 

To działo się intuicyjnie, sama jestem kobietą i muszę się pogodzić z czasem, ale ja tego rzeczywiście nie widziałam (pomijania starszych panów)! Dopiero teraz, kiedy zwróciłaś na to uwagę. Teraz nad tym się mocno zastanowię, czy na pewno tego chcę w następnych obrazach. Dlaczego kobiety? One bardziej skupiają moją uwagę – bo to są problemy, z którymi się spotykam.

 

Julita, nie żartuj! Spotykasz się z takimi problemami? Ty?

 

 No, przygotowuję się…

 

 „Przygotowuję” – brzmi już lepiej, bo trudno uwierzyć, patrząc na Ciebie, że problemy z wyglądem dotyczą akurat Ciebie. Patrząc na Ciebie – widzimy młodą kobietę, masz 32 lata, jesteś bardzo atrakcyjna, szczupła, wysoka – tego nie da się ukryć. Malujesz to, co się dzieje na plaży, najpierw przez pryzmat dzieci, czy dojrzewających dziewcząt, chłopców, potem – rodzin, par kochanków itd. A teraz pojawiają się starsze osoby. Te motywy starości to rzeczywiście jakieś Twoje osobiste oswajanie się z tematem, że nic nie jest wieczne? Jak odnajdujesz w tym wszystkim siebie?

 

Zdecydowanie to takie oswajanie się i zrozumienie tego, czym jest kobiecość, że czas jest bezwzględny dla kobiet, że wygląd zewnętrzny w dzisiejszym świecie jest ważny, a nie ma zgody na starość! Że wizerunek idealnej kobiety bije zewsząd – z mediów, wprawdzie nie oglądam telewizji, ale w magazynach, taiboldy`ach, na bilbordach – widać kobiety, których tak naprawdę w rzeczywistości nie ma. Ale nie pokazuję w moich pracach kobiet w sposób negatywny, ja staram się je pokazać w ogóle! Bo ich przecież wcale nie widać. Wszędzie jest młodość i epatowanie młodością z Photoshopa. A mnie się wydaje, że ja je po prostu pokazuję! Nie pokazuję ich w sposób krytyczny, czy negatywny – to na pewno nie jest moim zamiarem. A powiem jeszcze więcej, dla mnie one nawet są piękne, naprawdę! Przecież sam tytuł np. obrazu „Sweeties” – ja patrzę na nie z czułością. Chciałabym to zaakceptować, że naturalne jest po prostu piękne. Może na tej zasadzie rzeczywiście to jest „oswajanie”, o którym mówiłaś. Bycie kobietą jest mi narzucone przez biologię. W życiu kobiety istnieje cykliczność, która w wielu przypadkach wyłącza je dosłownie na chwilę z normalności życia. Wiele z nas czuje się jakby nie było sobą, nie rozpoznaje swoich zachowań. I pomyśleć, że to jest całkowicie niezależne od nas, jest narzucone przez biologię, nie ma się na to wpływu, a przecież determinuje te określone dni, chwile życia, nie tak, jakby wiele z nas chciało. I to jeszcze nie koniec, bo w przypadku kobiety kolejne podporządkowanie biologii to menopauza. To w ogóle będzie masakra! Coś, co się dzieje z psychiką kobiety, to, że dochodzą ci do głowy jakieś hormony, czy też nie – co jest od Ciebie zupełnie niezależne! A mężczyzna tego nie ma.

 

W wielu Twoich pracach dominuje właśnie przestrzeń, w której „zawieszasz” zaledwie jedną, albo kilka postaci. Traktujesz przestrzeń wyjątkowo oszczędnie – nie ma w niej nic poza płaszczyzną koloru, potraktowanego też płasko. Czym jest dla Ciebie przestrzeń w obrazie? Jaką odgrywa rolę wobec postaci, które w niej umieszczasz?

 

 Najważniejsze w każdym obrazie są postacie i relacje, jakie zachodzą między nimi. I powiedzmy, tło jest „wyczyszczone” i ma właśnie taką symboliczną rolę, jest kluczowe dla uzyskania klimatu moich obrazów i to, że wszystko dzieje się wobec przestrzeni morza i lądu – granicy. Jest ląd, ziemia – to jest czymś dla nas znanym, a woda – w moim odczuciu – jest czymś dla nas niepoznanym (i w tym kontekście też niebezpiecznym). „Plaża” – może kojarzyć się z zagrożeniem, w tym sensie też, że to jest przede wszystkim granica między lądem a wodą, czymś znanym i nieznanym. Dlatego przestrzeń w moich obrazach może być również symboliczna. W ogóle, tak naprawdę – co istotne w obrazie, to to, że jest on dla mnie takim „równaniem świata”. Odczuwam to w ten sposób, że próbuję zawrzeć jakąś uniwersalną prawdę, czy wycinek tej prawdy. U mnie konkretne, realne, są postacie, ale sytuacje na obrazie są całkowicie wymyślone i stworzone przeze mnie na potrzeby danego obrazu. Postacie wobec obrazu tworzą jego kompozycję – np. z jednej przestrzeni – wycinku zaobserwowanej rzeczywistości – wzięty jest mężczyzna, z innej – mogę „wziąć” dziecko, czy kobietę, a potem ich wszystkich „dopasowuję” do swojej kompozycji. To „równanie świata”, pokazanie prawdy. Samo słowo „prawda” brzmi teraz strasznie patetycznie, ale chodzi o to, że wyciągnięte z jakiejś konkretnej przestrzeni realne osoby, które „dopasowuję” do stworzonej przeze mnie sytuacji, są przełożeniem tej sytuacji na poziom uniwersalny. Próbuję te sytuacje uogólnić, poszukać w nich uniwersalnej prawdy i dlatego kompozycja i umiejscowienie tych postaci są tak ważne. Bo jeżeli jest to np. miłość, to nie chodzi mi o miłość pomiędzy jakimś konkretnym Stanisławem a Izabelą, ale poszukuję w tym rzeczy uniwersalnych, jakiegoś uogólnienia, czegoś, co jest wspólne i uniwersalne dla nas wszystkich, bo ludzie mają podobne potrzeby i są bardzo do siebie w ogóle podobni i mogą coś podobnie odczuwać.

 

Wyjaśnię na konkretnym przykładzie – jest taki obraz – „Feminine & Masculine IX” z 2010r. – nie ma go akurat tutaj na wystawie. Bardzo wydłużony format, na nim namalowałam po jednej stronie kobietę, po drugiej – mężczyznę, symetrycznie, wyciągających ręce w stronę dziecka (na żółtym pontoniku), które jest środkiem kompozycji tego obrazu. I to dziecko pośrodku jest w strasznej sytuacji. Jak ono się czuje? Kogo ma wybrać? Kto je przeciągnie na swoją stronę - kobieta, czy mężczyzna? W zasadzie nie wiadomo, czy to jest tylko jedno dziecko, czy to są bliźniaki, czy też jedno dziecko „rozdwojone”. Wyraz twarzy nie mówi tu o tych relacjach (bo twarze są mało widoczne), tu bardziej chodzi o budowanie nastroju odległością pomiędzy tymi postaciami i o ich miejsce w kompozycji. Ale przecież daje się to łatwo przełożyć na sytuację z życia, jest tyle rozwodów we współczesnym świecie, tyle się o tym słyszy, spotyka wśród znajomych… Więc chodzi mi o zawarcie ogólnej, uniwersalnej prawdy. Oczywiście ta sytuacja, którą przedstawiłam w tym obrazie, nie miała miejsca, bo ja jej bezpośrednio w wodzie nie zaobserwowałam. Nie widziałam takiej sceny, w której kobieta i mężczyzna z przeciwnych stron ciągną do siebie dziecko, ja tę sytuację wymyśliłam na potrzeby tej kompozycji, a dziecko stało się punktem symetrii tego obrazu.

 

 Ale sama dostrzegasz, że w Twoich obrazach, tej pustej, płaskiej przestrzeni (czy też tła), jest bardzo dużo – w porównaniu do tych często malutkich postaci. Przestrzeń obrazu jest umowna i w tym, co powiedziałaś przed chwilą – symboliczna, lecz ma chyba też zdecydowanie większe znaczenie, poza tym wymiarem symbolicznym, w budowaniu obrazu.

 

Tak, zgadza się. Człowiek jest jakby przytłoczony, czy zdominowany przez nią, z jednej strony – realnie przez pejzaż, naturę – a z drugiej – przez to, co jest niezależne (los). W cyklu „Gesty” – jest biel ciepła i biel chłodna, i podział pomiędzy nimi, plus ciemne sylwety. Więc ta przestrzeń jest bardzo umowna, bardziej chodziło o wartości malarskie i o to, co można zrobić z obrazem. Z tych niektórych mniejszych obrazów zrezygnowaliście (nie umieściliście ich na tej wystawie), ale w ostatnim czasie pracuję dwubiegunowo. W dużych formatach jeszcze bardziej dążę w stronę realizmu, postaci są bardzo realistycznie namalowane. W mniejszych – jest jeszcze bardziej abstrakcyjnie, np. ten obraz z cyklu „Kształty” (z 2010r.), czepki wystające z wody; z jednej strony – symbol człowieka, a z drugiej – namalowałam jedynie kilka półokręgów – czysta geometria. Od siedmiu lat drążę temat ludzi wobec pejzażu morza, chociaż trudno to nazwać pejzażem… Badam relacje postaci wobec jakiejś przestrzeni i sprawdzam różne możliwości. Jak to wygląda? Weźmy np. ten obraz Feminine & Masculine XVIII”z 2010r. –jest w nim ta cała jednolita szara przestrzeń i tylko na dole, też w ogóle niemal w jednym kolorze, namalowany zlepek postaci. To też jest badanie relacji pomiędzy postacią, a tłem – jaki nastrój się stwarza, jaki wynik się uzyskuje poprzez ustawienie tych postaci w tym konkretnym, a nie innym miejscu, wobec takiej, a nie innej przestrzeni. Albo jeszcze kolejny przykład – z podobną jednolitą, szarą przestrzenią – obraz „Kitch”z 2010 roku. Dałam taki tytuł, bo kolory są w nim kiczowate: róż i turkus materaców, na jednym – jest kobieta, na drugim mężczyzna, szare tło – jako woda. Chciałam rozwinąć ten temat w cykl, malując w tym formacie kolejne wersje, tylko w każdej nowej wersji miała być zmiana miejsca tych postaci na materacach – w ten sposób sprawdziłabym, jaki wytwarza się nastrój wraz z innym ich umiejscawianiem i przemieszczaniem się wobec siebie i wobec przestrzeni. Może jeszcze ten pomysł zrealizuję, może do tego wrócę. To w zasadzie jest taka swobodna gra. Bo ja nie wykonuję na plaży reportażu – tu nie chodzi o to. Stwarzam tak naprawdę teatralne sytuacje. Weźmy jeszcze obraz„Ikar”– światłocień tych postaci wyraźnie pokazuje kolażowość, o której mówię – postaci mają różne cienie, nie ma jednego zlokalizowanego źródła światła. Ponadto, te z pierwszego planu są mniejsze, od tych dalszych – to od razu narzuca spostrzeżenie, że coś w nich nie pasuje, że to nie są żadne kadry zaobserwowane w rzeczywistości, że to nie mogło się tak wydarzyć.

 

Zostańmy zatem jeszcze przy tym kadrowaniu. Skoro są to – jak sama otwarcie wyjaśniasz – pewne „zlepki” różnych, zaobserwowanych przez Ciebie w rzeczywistości postaci, ale jednak w wymyślonych przez Ciebie kadrach, to skąd te opinie, które pojawiają się w tekstach krytycznych na temat Twoich obrazów, że są to „zatrzymane kadry” zaobserwowane w naturze i sfilmowane, czy sfotografowane przez Ciebie? Zapewne spotkałaś się z tymi opiniami. Przytoczę konkretny fragment: „Artystka bardzo przewrotnie wykorzystuje cywilizację. Jest tuż przy niej, a właściwie w jej sidłach, kiedy rozpoczyna pracę nad obrazami. Wtedy filmuje lub fotografuje swoich modeli. Następnie zatrzymuje kadry i szkicuje bohaterów swoich przyszłych obrazów”.

 

Dobrze, że o tym wspominasz. Nawiasem mówiąc – Agnieszka Kłos napisała tekst z własnej inicjatywy, pod wrażeniem obrazów, sama znalazłam go w Internecie i był dla mnie dużym, pozytywnym zaskoczeniem. Napisała go chyba z 3 lata temu, ale moje malarstwo się bardzo zmienia, szczególnie ten ostatni rok – to są zupełnie inne obrazy. Postaci dorosłych, które zaczęłam od jakiegoś czasu malować (bo przecież malowałam niemalże wyłącznie dzieci) – teraz one zmieniły nastrój obrazów.

 

Ale wracając do tekstu Agnieszki Kłos… Będąc na plażach kręcę materiał wideo i potem przychodzę do domu i przewijam ten materiał – i dostrzegam coś: „O, to jest ciekawe!”, bo kamera rejestruje dużo, dużo więcej, niż człowiek jest w stanie uchwycić (zdarza się, że postacie drugiego, czy trzeciego planu stają się motywem obrazu)! Informacja o filmowaniu jest prawdą – ale zdjęć nie robię. I co więcej, na filmie postacie są nieostre, niewyraźne, a zatrzymana stop klatka – jest jakimś szumem, a ja widzę tę postać w jakimś geście by ją oddać – i ukazać tę jej energię. Przewagą video nad aparatem jest to, że w filmie kadrów ruchu jest bardzo dużo i można precyzyjnie wybrać pozę, czy gest postaci.

 

Uprzedziłaś moje pytanie, bo również chciałam zapytać o sposób Twojej pracy z filmem, o nagrywanie materiału, jego przeglądanie i wybór odpowiednich kadrów pod kątem przyszłego obrazu. I w kontekście tej pracy z filmem, ciekawi mnie: jak doszło do filmowania? Czy natura, a może Twoja wyobraźnia, w jakimś momencie przestały być dla Twojego procesu twórczego wystarczające?

 

Opowiem może o moim sposobie pracy. Może źle to nazwę, jednak nie znajduję teraz innego odpowiednika, ujmę to w sposób bardzo roboczy. Ja jestem takim „zwierzęciem malarskim”, bo przez cały czas malowałam i to bardzo dużo malowałam. Maluję tak intensywnie od 17-stego roku życia. Na przykład, na studiach, na przeglądzie końcowo-rocznym, gdy inni mieli po 4 do 6-ciu obrazów, mnie profesor naliczył 64. I nie wystarczyło mu, żeby napisał po prostu „dużo” albo „wiele”, ale on palcem wskazywał i liczył. Naliczył 64 obrazy, straszne! Bardzo dużo malowałam, bardzo dużo rysowałam. Mój sposób przebywania z ludźmi też wyrażał moje podejście do malowania – ciągle rysowałam, i np. wyjście do klubu wiązało się z tym, że cały czas robiłam notatki rysunkowe. I naprawdę „przerobiłam” pracę z natury – bardzo mocno, np. w 2003 roku wyjechałam do Grecji, to był wyjazd studencki, wyjeżdżając tam nie wiedziałam, czy znajdę towarzystwo do wspólnego spędzania czasu – więc pomyślałam sobie, że potraktuję to jako plener i wzięłam ze sobą sporo płócien. Rzeczywiście jednak poznałam wielu fajnych ludzi, z którymi do teraz utrzymuję kontakt, ale gdy oni odsypiali imprezy – ja malowałam! Malowanie w naturze – narzuca inny sposób pracy. W pracowni można malować w sposób bardziej przemyślany: jest pracownia, ty i blejtram, nie ma rozpraszających elementów, nie ma stresu ze zmieniającym się światłem, zupełnie inaczej traktuje się czas. Metoda pracy, którą stosuje od 6-ciu lat, to pracownia i wcześniej kamera video – to jest to, do czego doszłam, a wcześniej uciekałam się do innych metod, które zweryfikowałam. Teraz ta, wypracowana obecnie metoda okazuje się najlepsza dla tego, co chcę uzyskać. W tym wszystkim pomaga mi fakt, że skończyłam jednak akademicką uczelnię (ASP w Krakowie), na której bardzo dużo malowałam. Przez pierwszy rok studiów byłam w pracowni u prof. Jacka Waltosia, tam przez 4,5 roku maluje się akty i martwe natury ( ja byłam tu tylko ten jeden rok) i to był też jeden z powodów, dlaczego przeniosłam się do pracowni prof. Andrzeja Bednarczyka. To jest profesor, który kazał nam ciągle zadawać sobie pytanie: „Po co?”. I wtedy ten mój wręcz „nerwowy nawyk” (ja to tak nazywam) notowania, ciągłego i nieustannego szkicowania, malowania – zaczęłam się nad tym zastanawiać – przecież ja warsztat miałam opanowany! Z jednej strony traktowałam to jako ciągłe ćwiczenie, ale zadając sobie to pytanie, które ciągle kazał powtarzać nam prof. Bednarczyk: „Po co?” – trochę „zwolniłam” z malowaniem. System edukacji na uczelni w Krakowie już się zmienia, starsi profesorowie powoli odchodzą na emeryturę. Ale było tak, że przez 4,5 roku student maluje to, co zada profesor – czyli martwą naturę i modela, a potem przez pół roku przygotowuje pracę na dyplom. I dlatego przeniosłam się po roku z pracowni prof. Waltosia do pracowni prof. Bednarczyka, bo warsztat pracy z modelem, czy z martwą naturą rzeczywiście gruntownie przerobiłam. Tak naprawdę, gdy się przychodzi na uczelnię, to jest ten czas na rozwój i na dojście do „swoich klimatów” – to jest 5 lat studiów pracy nad sobą, a potem przychodzi życie. Malowanie tematów zadawanych wydawało mi się bez sensu, bo w tym momencie ważniejsza jest refleksja – „Po co?”, „Dlaczego?” i „Co malować?” – i to powinno być właśnie tematem studiów, bardziej, niż budowanie warsztatu malarskiego. Sam warsztat malarski – można sobie po prostu „wyrzucić do kosza” – nie jesteśmy wyrobnikami (poza tym warsztat rozwija się przez całe życie, malując, oglądając). Dziś trzeba mieć jakiś pomysł na wszystko. I po szkole – jak już kilka razy podkreślałam – bardzo dużo się namalowałam, ale dzięki temu, wiele mogę sobie jakby „dopowiedzieć”, np. w moich postaciach – nie ma problemu z anatomią – mogę sobie ją „dopowiedzieć”.

 

Jakie jest zatem źródło Twoich inspiracji?

 

Inspiracje i pomysły do obrazów pochodzą z trzech źródeł. Pierwsze – to, gdy siedząc na plaży wyszukuję inspirujących zachowań ludzi, obserwując ich, patrząc na nich – szukam tych pomysłów – jakby szukam w nich tych postaci, tego „czegoś” do obrazu, zadaję sobie pytania: co jeszcze? Nad czym mogłabym popracować? Czym się zająć? Otwieram się na te skojarzenia, co ze sobą zestawić i w jaki sposób, i zapisuję to. Drugie źródło - to podróże. Jeżeli gdzieś jadę, to staram się wyjeżdżać na plażę. W tym roku – na plaży – byłam tylko w Odessie – zupełnie inna plaża, niż te wszystkie inne, które widziałam wcześniej – oddaje też mentalność tych ludzi – plaża dla nich jest jak dom. Trzecim źródłem inspiracji jest to, gdy same obrazy inspirują kolejne. Maluję jakiś obraz i notuję sobie kolejny pomysł, np. że chcę coś dalej sprawdzić, rozwinąć, zbadać. Często właśnie tak jest, że konkretny obraz nasuwa pomysł na kolejny i na zagadnienie, czym mogę się zająć – może być to problem psychologiczny, ale też czysto estetyczny, malarski.

 

Temat plaży pojawił się u Ciebie wraz z podróżą do Tajlandii?

 

Tak, właśnie tak, plaża pojawiła od momentu wyjazdu do Tajlandii. W 2004 wyjechałam do Tajlandii na urlop, na półtorej tygodnia.

 

Dostrzegam w Twoich pracach pewne podejście geometryczne. Chodzi mi o to, że przedstawione przez Ciebie postacie bardzo często mogłyby zostać zastąpione plamami geometrycznymi. Jest tu budowanie planu kompozycji poprzez geometrię, pomimo tego, że to są postacie oddane w sposób realistyczny.

 

Tak, zgadza się. Zestawienie realistycznie namalowanych postaci z geometryczną przestrzenią tła – to też jest widoczne. Mam ścisły umysł (np. chodziłam do liceum ogólnokształcącego o profilu matematyczno-fizycznym) i myślę, że stąd też ta geometria obrazu. Weźmy jako przykład obraz „Sąd Ostateczny I” (2011) – tutaj z jednej strony postacie (czy grupy postaci) są poprawne, estetycznie zbudowane, jakoś wyważone i grają kompozycyjnie jako 3 akcenty w przestrzeni, a z drugiej – może rzeczywiście sytuacja, w jakiej się u mnie na obrazie znalazły, mogła mieć tak naprawdę gdzieś miejsce, a jeszcze z trzeciej strony – jest tak, jak na Sądzie Ostatecznym – grupa dobrych, złych i ktoś pośrodku, ktoś, kto je dzieli. Ludzie są realni, ale ja sama ich ubieram, rozbieram, przebieram dla potrzeb kompozycji. W tym obrazie postacie wyciągnęłam z różnych kadrów, zadałam im kostium w kolorze białym, ujednoliciłam karnacje, u góry dodałam tę czerwoną szatę, by zbudować napięcie. Jak już wspominałam, tylko maluję i jeżdżę na wystawy, więc ogromnie dużo czasu spędzam z obrazami, mam po prostu dla nich czas. Gdy je oglądam, przychodzą mi do głowy różne refleksje i sama je interpretuję i to wszystko dzieje się w czasie. Nie siadałam do komponowania obrazu z zamiarem namalowania Sądu Ostatecznego, ale w między czasie pojawiła się taka wizja.

 

 W niektórych pracach dostrzegam oddech surrealizmu. Trochę jak przestrzenie Giorgio de Chirico… Mam tu na myśli zwłaszcza te dwa duże płótna, które są tuż przy wejściu w nawie głównej, są to: „Chłopcy z latawcami” (2007) i „Maja ubrana” (2008-2010).

 

Tak i to się zgadza. Niedawno widziałam obraz Chirico, który mnie zachwycił. Tak, myślę, że moje prace mogą być czytane jako surrealistyczne – właśnie przez perspektywę, która jest często niekonsekwentna, ale ma budować właśnie niepokój. Myślę, że wiele osób odbiera moje obrazy jako pocztówki z wakacji, coś przyjemnego, ale z drugiej strony – jak dłużej się z nimi pobędzie – można dostrzec, że jest w nich coś niepokojącego. To na pewno uzyskuje się przez perspektywę, przez kolor, przez kompozycję – przez te wszystkie cechy obrazu.

 

Jeżeli już mowa o niepokoju, to również uprzedziłaś moje pytanie. Na pierwszy rzut oka lekkie tematy: dzieci bawiące się na plaży, kąpiące się w oceanie, pary ściskające się w wodzie itd., ale z drugiej strony jakoś trudno mi poczuć tę czystą radość z zabawy. Spoglądając na Twoje prace czuję, że słońce niby grzeje, ale w głębszym odczuciu – bardziej oślepia, niż daje poczucie ciepła. Na ile to „drugie dno”, które pojawia się często w Twoich obrazach jest świadomie wypracowywane?

 

Gdyby nie było tego drugiego dna, to nie wiem, czy by mi się chciało malować te obrazy. Dziwnie to brzmi, ale coś w tym jest. Oczywiście, sam proces malowania i związane z nim oczekiwanie, pewnego rodzaju napięcie, to też należy do takich efektów, dla których się to wszystko robi. Malarz ma jakąś wizję, ale do czasu, kiedy obraz nie powstanie (nie jest ukończony), to jest on jakby niewiadomą. I to jest zdecydowanie siłą napędową mojej twórczości – ta ciekawość, że chce się zobaczyć obraz na żywo – jak on będzie wyglądał. Oczywiście mam wyobrażenie tego, jak obraz ma wyglądać, ale efekt końcowy zawsze jest zagadką. Do czasu jak go nie namaluję – jego klimat jest zagadką, często niespodzianką, a nawet miłą niespodzianką. Praca włożona w obraz zawsze w którymś momencie zaskakuje. Dużo czasu spędzam z obrazami i cały czas o nich myślę, mam jeden pomysł interpretacyjny, a w czasie malowania pojawiają się kolejne interpretacje i zmienia się natężenie, nastrój i wydźwięk obrazu.

 

Dziękuję za wywiad. Skończę go życzeniami dalszych sukcesów twórczych dla Ciebie, by nadal Twoje obrazy nie tylko emanowały zagadkowym klimatem, ale dawały nam poczucie, że naturalna kobiecość ma wiele wartości. Serdecznie dziękuję.





Dodaj komentarz